Sanacja moralna
Głośna komisja do walki z nadużyciami nie znalazła ani jednej afery którą by warto wytoczyć przed sąd. Strzały rewolucyjne dodały serca żywiołom radykalnym; niejedno miasto otrzymało wówczas socjalistyczną radę i magistrat; sporadycznie atakowano księży. W ślad za piłsudczykiem Trzmielowskim, który jeszcze wiosną zamordował był byłego ministra Lindego, zabili inni prezydenta Lodzi (Cynarskiego) i kuratora Sobińskiego we Lwowie. Policja śledziła jawne organizacje endeckie – jak „Rozwój” i tajne komunistyczne, tylko nie wyśledziła masonów. Wśród takich nastrojów lewica obiecywała sobie w wyborach pewny sukces, ale Piłsudski wcale jej tego nie życzył i sejmu nie rozwiązano. Natomiast wyczuwając w Polsce duży zastęp czcicieli potęgi, umyślił marszałek działać inną metodą. Każde bezprawie, które sejm potępi, ale potępi bezsilnie, będzie dowodem odwagi i geniuszu dyktatora, a zarazem stworzy usus i rzuci postrach.
Izby zebrały się we wrześniu w nastroju opornym, podrażnionym. Narodowcy gotowali atak na ministrów spraw wewnętrznych i oświaty (z nich [pierwszy] wycofał z sejmu uzgodnione między stronnictwami projekty samorządu). Co więcej, ta partia opozycyjna zamiast żądać milionów […] obstawała przy oszczędnościach, głosując przeciw pozycji 27 milionów dla oficerów, którą część socjalistów popierała, jako nagrodę za rewolucję. Głównym głosicielem oszczędności był znów Zdziechowski. Bartel ustąpił, a nowy premier Piłsudski naprowadził na ulicę Wiejską tłum oficerów, krzyczących „precz z sejmem”. Zaraz odroczono sesję budżetową, a w nocy [z 30 września] na 1 października [1926 r.] gromada wojskowych wpadła do mieszkania Zdziechowskiego i zmasakrowawszy go okrutnie, zbiegła. Jeszcze prasa miała odwagę potępiać takie zbrodnie, więc na nią samą posypały się zamachy. Najgłośniejsze były napady na powieściopisarza Tadeusza Mostowicza (we wrześniu) i na dramatopisarza Adolfa Nowaczyńskiego. Ale jeszcze gorsze wrażenie zrobiło tajemnicze „zniknięcie” gen. Zagórskiego. Ten razem z Rozwadowskim i Jaźwińskim czekał w więzieniu antokolskim pod Wilnem na sąd, który go oczyści z fałszywych oskarżeń o nadużycia pieniężne. W sierpniu 1927 r. zwolniony został z nadszarpniętym zdrowiem Rozwadowski, a Zagórskiego przewieziono do Warszawy, gdzie kilku oficerów (mjr Wenda i in.) na rozkaz Piłsudskiego załatwili się z nim umiejętnie. Ta sprawa „sumienia polskiego”, jak ją nazwał prof. Marian Zdziechowski, osobisty przyjaciel ofiary, a wielbiciel marszałka – nigdy nie została urzędowo wyświetlona. Polskę sanowali „nieznani sprawcy”.
Agonia sejmu
Sejm Rataja w ostatnich kilkunastu miesiącach swej kadencji przedstawiał widok tragikomiczny. Komiczny dla Belwederu, tragiczny dla narodowej demokracji. Centrum zaczynało się kruszyć. Związek Ludowo-Narodowy wzmocniony do 100 posłów wytrzymywał wszystkie groźby i pokusy. Na lewicy grymas niesamowity: w imię zasad należało atakować dyktatora, ale uczucia i interesy ciągnęły ku niemu, a pilnowali tej dezorientacji wetknięci do poszczególnych klubów klienci sanacji. Trąmpczyński na czele senatu zaćmiewał odwagą zbyt giętkiego Rataja. Premierem został Piłsudski, zatrzymując jednak również tekę spraw wojskowych. W rządzie zasiedli od 2 października obok Bartla, Zaleskiego, Kwiatkowskiego ministrowie z ograniczoną odpowiedzialnością partyjną: Moraczewski, Miedziński oraz dwaj konserwatyści – Meysztowicz (sprawiedliwość) i Niezabytowski (rolnictwo). Nikt już nie wiedział, czy taki rząd jest programowo radykalny, czy reakcyjny, gdyby sejmowi pozwolono pracować, musiałyby te sprzeczności rozsadzić robotę Piłsudskiego. Piłsudski na otwarcie sesji jesiennej wymyślił konflikt ceremonialny: kazał słuchać orędzia prezydenckiego w postawie stojącej i lewica na zamku spełniła to żądanie. Na stole były prócz spraw gospodarczych prawo o zgromadzeniach, zmiana ordynacji wyborczej, powszechnie chciano kończyć ustawy samorządowe. Ale jeszcze pilniejszą stała się sprawa kagańcowego dekretu prasowego o fałszywych pogłoskach i zniewagach, który rząd wydał w listopadzie. Wszystkie stronnictwa potępiły go w grudniu, po czym w maju prezydent zadekretował niemal to samo, z podobnym skutkiem. Premier stanął na stanowisku, któremu przedtem zaprzeczył, że do uchylenia dekretu nie wystarcza uchwała sejmu, potrzebna bowiem jest ustawa. Gdy sejm zażądał sesji nadzwyczajnej, Mościcki otworzył ją i zamknął natychmiast. Taką zabawą w „hocki-klocki” (według wyrażenia marszałka) zachwycały się w kraju żywioły nieodpowiedzialne, którym ciążyła wolność polityczna i skojarzone z nią obowiązki. Liczono jeszcze na normalną sesję budżetową, której rząd nie mógłby zamknąć przed uchwaleniem budżetu; ale Mościcki tę sesję także potrafił odroczyć, a po wygaśnięciu mandatów (5 XI) zamknąć. Pierwszy sejm zwyczajny Rzeczpospolitej poza ogromną pracą (337 posiedzeń) mógł się poszczycić opanowaniem kryzysu walutowego, ugruntowaniem skarbowości i obroną praworządności – za mało, by zyskać popularność wśród tłumów, skoro ludzkie serca nie biją ku instytucjom, tylko ku żywym jednostkom. Dość, by wytrzymać porównanie zarówno ze zgromadzeniem poprzednim, jak z szeregiem następnych. Wśród nieopanowanych konfliktów klasowych i pod naciskiem dziedzicznych staropolskich chorób zaznała wtedy Polska czym jest choroba, którą ludzie rozsądni nazywają kryzysem parlamentaryzmu, a w czym nieuczciwość i nietrzeźwość widzi bankructwo tej demokratycznej instytucji.