Walka o senat i sposób wyboru prezydenta Rzeczypospolitej
Rozgorzała zaraz po odejściu bolszewików. Jakkolwiek przykład wielu krajów demokratycznych Zachodu świadczył, że izby wyższe nie mogą tamować dojrzałych reform społecznych (choć mogą opóźniać niedojrzałe), nie tylko PPS ale i kluby chłopskie – te ostatnie ze względu na reformę rolną, zdeklarowały się przeciw tej instytucji. Głąbiński w imieniu Związku Ludowo-Narodowego rezygnował z nazwy senatu żeby postawić obok izby poselskiej (czyli sejmu) Straż Praw z atrybucją poprawiania i odsyłania szkodliwych uchwał do ponownego rozpatrzenia. Dubanowicz obstawał przy senacie. Rzecz zależała oczywiście od tego, jaki zakres władzy otrzyma ta izba, czy będzie wybieralna i przez kogo; przez ogół obywateli, czy przez organizacje, samorządy, po części przez sejm; czy może mianowana przez prezydenta; czy złożona z wirylistów (biskupi, rektorzy etc.). Socjaliści przyjęliby system dwuizbowy, gdyby druga izba została izbą pracy, reprezentującą walczący proletariat, wówczas szłaby rozgrywka o władzę między proletariatem a narodem. Z drugiej atoli strony spór o senat łączył się z kwestią stanowiska prezydenta. Mało kto skłonny był wówczas – za wzorem ankiety – przyznać głowie państwa prawo veta, lub rozwiązywania sejmu według własnego uznania. Za senatem przemawiał (w ustach narodowców) ten wzgląd, żeby przeciwwagę demagogii sejmowej stanowił raczej organ reprezentacyjny, niż aspirant do roli dyktatora. Ale też właśnie ten czynnik personalny dał lewicy wówczas ciche poparcie Piłsudskiego i piłsudczyzny, co wyraziło się w sposobie unormowania wyboru prezydenta. Ankieta zalecała metodę amerykańską – przez elektorów; narodowcy chcieli naśladować wzór francuski tj. obiór przez Zgromadzenie Narodowe, tj. połączone izby prawodawcze; socjaliści byli za systemem elektorskim; Wyzwolenie kadząc Piłsudskiemu, głosiło wybór powszechny, tj. plebiscyt tj. dawną elekcję viritim, tylko bez tłumnego zjazdu pod Wolą. Poza tym spierano się o stanowisko naczelnego wodza: prawica dowodziła, że wódz musi być odpowiedzialny, więc nie może nim być prezydent; Wyzwolenie i socjaliści piętnowali w takiej argumentacji złośliwą grę przeciw Piłsudskiemu.
Odwagi dodawało lewicy nie tylko stanowisko Belwederu, ale i brak zdecydowanej większości w Sejmie. Języczkiem u wagi byli posłowie z Klubu Pracy Konstytucyjnej, a chwilami także z Klubu Mieszczańskiego. Ich taktyce bezideowej przypisać należy to, że konstytucja wyjdzie z kuźni jako twór kompromisowy, i trudno będzie z niej wykrzesać czy to silny rząd, czy silny duch publiczny. W dniu 21 października posłowie stronnictw chłopskich i robotniczych, znalazłszy się po głosowaniu w mniejszości, urządzili karczemną obstrukcję. Brali w niej udział byli i późniejsi ministrowie, liderzy klubów, a 11 listopada [1920 r.] Wyzwolenie poszło jeszcze dalej w pogardzie dla przedstawicielstwa, żądając rozwiązania konstytuanty. Parokrotnie projekt wracał do Komisji; cała, rzec można, inteligencja w kraju była za senatem, popierały ten postulat uniwersytety, z wyjątkiem warszawskiego, który milczał. Hart Trąmpczyńskiego sprawił, że w ciągu stycznia zaporę przełamano, poupadały wnioski Wyzwolenia, Narodowej Partii Robotniczej (o referendum nad kwestią senatu), socjalistów i ludowców o wyłączenie tej sprawy z konstytucji. Obstrukcja ponowiła się jeszcze 15 marca [1921 r.]. Prawica, pragnąc przed plebiscytem śląskim dać przykład zgody zrzekła się wprowadzania wirylistów do senatu i przystała na to, że sejm będzie mógł przeforsować swą wolę wbrew senatowi większością 11/20, a nie 3/5 głosów.
Bez takiego upojenia, jak w 1791 r., ale w poczuciu sumiennie spełnionego obowiązku poszli posłowie za przewodem Trąmpczyńskiego do katedry – prosić Boga, by błogosławił dalszym ich pracom.