Od pewnego czasu jakby głośniej o wrocławskiej scenie gitarowej. Od dwóch sezonów niepodzielnie króluje na tym polu duet Indigo Tree, potencjał wykazują też projekty takie jak Neony, Pigalle Platz czy podwrocławski Peter J. Birch. Ostatnio grono to wzbogaciło się o nazwisko Janka Samołyka. Wrocławski gitarzysta, wokalista i songwriter, przez ostatnie kilka lat związany z różnymi projektami, 27 września wydał swój debiutancki album – „Wrocław”. Pierwszym singlem z płyty jest piosenka „Wszy”:
Wczoraj w Ośrodku Działań Artystycznych „Firlej” odbył się koncert promujący wydawnictwo. Na kilka godzin przed wydarzeniem rozmawiałem z Jankiem o brit-popie, „Peggy Brown” i… Demisie Roussosie.
Kuba Żary: Dziś premiera twojego albumu „Wrocław”. Pierwszym singlem zostały „Wszy”.
Janek Samołyk: „Wszy” to pierwszy utwór, który został udostępniony publiczności i do którego powstał teledysk, „I ain’t gonna give up (yet)” prawdopodobnie będzie kolejną taką piosenką. Trudno mówić tu jednak o typowym singlu. W dzisiejszych czasach utwór promujący rozsyła się do stacji radiowych przez Internet, o singlach w kategoriach osobnych wydawnictw właściwie już się nie myśli. Mam nadzieję, że kiedyś będę mógł wypuścić taką małą płytkę, prawdziwy singiel ze stroną B – utworem, który nie jest publikowany na żadnym longplayu, nie do usłyszenia w żadnym innym miejscu.
Obowiązkowym pytaniem zadawanym debiutującym artystom jest to o inspiracje. Ty przyznajesz się między innymi do The Beatles, Beach Boys czy The Smiths. Ja spytam inaczej – czego słuchasz, kiedy wracasz wieczorem do domu?
Aktualnie najczęściej na tapecie jest u mnie Aphrodite’s Child, zespół, w którym debiutował Vangelis oraz – uwaga – Demis Roussos, ten sam pan, który w Sopocie śpiewał „Good Bye My Love Goodbye”. Nagrali razem psychodeliczną płytę „666”, interpretację biblijnej Apokalipsy św. Jana. Wydana na początku lat 70-tych, brzmi jak The Verve – zupełnie nowocześnie. Słucham też oczywiście zespołów, które obecnie wydają płyty, szczególnie z polskiej sceny – w dużej mierze znam ich członków osobiście, staram się więc być na bieżąco z tym, co tworzą. Często jest to po prostu dobra muzyka, do której wracam nie dlatego, że znam jej twórców, ale dlatego, że jest fajna. Nie mogę też nie wspomnieć o pierwszej fali brit-popu – od niego zaczynałem słuchanie muzyki.
Poruszyłeś dwa ciekawe tematy – zacznę od brit-popu. Twoją muzykę interpretuje się często właśnie jako polską odpowiedź na brytyjską muzykę gitarową. Zgadzasz się z takimi stwierdzeniami?
Pewnie w dużej mierze tak jest. Słuchałem tej muzyki w latach 90-tych, słucham też grup, które brit-popowe zespoły uważały za swoje inspiracje – pierwszych brytyjskich zespołów punkowych, Beatlesów, Stonesów, wczesnych Pink Floyd. To wszystko gdzieś we mnie siedzi. Mam wrażenie, że moja propozycja to jednak coś więcej. Pojawiają się tu elementy, kojarzone z zupełnie innymi rejonami muzycznymi. W jednym utworze nawiązuję do bossa novy, inny będzie bardziej swingująco-rockabilly. Także odpowiedzią jest: „Tak, ale nie do końca”.
Wspomniałeś też o polskiej scenie muzycznej. Który jej rejon uważasz za najbardziej interesujący? Czego warto dzisiaj słuchać w Polsce?
Uwielbiam wszystko, co robi Marek Jałowiecki – to człowiek, który napisał „Peggy Brown”, piosenkę, która rozsławiła Myslovitz. Nie jest łatwo odkryć jego muzykę, ale warto do niej dotrzeć. Jeśli chodzi o nowe polskie zespoły, to od dawna kibicuję zespołowi Iowa Super Soccer, lubię też to, co robi w bardzo różnych zestawieniach Natalia Fiedorczuk. Ostatnio jest jej bardzo dużo, ale zarówno płyta Happy Pills, jak i jej solowy album, to bardzo dobre wydawnictwa.
Na tle innych polskich miast Wrocław nie wydaje się być miejscem wiodącym w powstawaniu nowych, ciekawych projektów. W ostatnim czasie sytuacja trochę się zmienia. Czy mamy szansę na powstanie „wrocławskiego brzmienia”?
Nie mam pojęcia. Dobrze to ująłeś – chociaż we Wrocławiu jest kilku ciekawych artystów, nie istnieje coś takiego, jak wrocławska scena niezależna. Nie jest tak jak choćby w Gdańsku, Poznaniu czy na Śląsku, gdzie zespoły razem grają koncerty, robią wspólne projekty muzyczne, środowisko żyje, buzuje. Na muzycznej mapie Wrocławia jest kilka fajnych punktów – na przykład Indigo Tree. Jest też oczywiście Lech Janerka, który jest tu jakby od zawsze i od zawsze robi świetne rzeczy. Ostatnio faktycznie widać, że jest nas, muzyków, którzy coś tutaj robią, coraz więcej. Może więc doczekamy się niedługo wrocławskiej sceny z prawdziwego zdarzenia.
by: Kuba Żary 2010
kinooko
2010/09/28
dziekuje za Janka. jesli nawet czasem pragne „pustych ulic dla mnie”, to Janek zawsze/za wszy moglby tam byc.
jester
2010/10/01
swietny wywiad, zdjecia takie sobie