Niespełna trzy miesiące temu triumfalny pochód po polskich ekranach odbywał film „Wyśnione miłości” Xaviera Dolana. Do tej pory to o dziełach Wesa Andersona mówiło się, że są idealnym przykładem indie-popowości w kinie – zeszłoroczny film Dolana każe myśleć o nim jako o poważnym konkurencie Wesa do tytułu największego hipstera wśród reżyserów. Estetycznie wysmakowana opowieść o intensywnym, choć powierzchownym miłosnym trójkącie zaczarowała widzów. Pierwszy polski dystrybutor kina gejowskiego i lesbijskiego, firma Tongariro, na fali sukcesu „Wyśnionych miłości” postanowił zaprezentować w naszym kraju reżyserski debiut Dolana. Wczoraj polską premierę miał pierwszy film tego nieprzyzwoicie młodego Kanadyjczyka – „Zabiłem moją matkę”.
Aż dziw, że polscy dystrybutorzy wcześniej przegapili „J’ai tué ma mère” – film został obsypany nagrodami, w tym trzema statuetkami na festiwalu w Cannes (Prix Regards Jeune, nagrody C.I.C.A.E. i SACD), głównymi laurami na festiwalach w Zagrzebiu, Reykjaviku, Moskwie i Vancouer, był też kanadyjskim kandydatem do Oscara. Autobiograficzny scenariusz do filmu powstał, kiedy Dolan miał 16 lat i to jest być może największy jego atut – nastoletnia, egzaltowana, trochę naiwna szczerość, jaką jest przesiąknięty. Z autobiografiami tak to jednak bywa, że autor może łatwo stracić dystans i banalnie gloryfikować jedynie swój punkt widzenia. Dolanowi również bliżej jest do 16-letniego Huberta (w tej roli zresztą nie widział nikogo innego prócz samego siebie), jednak pokazując kluczową dla filmu toksyczną relację między bohaterem a jego matką Chantal (świetna Anne Dorval), stara się zrozumieć także i ją, raz po raz rozgrzeszając rodzicielkę z błędów tym, że, jak twierdzi syn, do posiadania dziecka stworzona nie została. Debiut nakreślony jeszcze niezbyt pewną kreską, ale już bardzo mocny.
Seans „Zabiłem moją matkę” może być dla widza zabawą w odszukiwanie tropów, prowadzących do dzieł klasyków. Dolan w 96 minutach starał się bowiem zmieścić wszystkie swoje inspiracje i to nie tylko z dziedziny sztuki filmowej, ale sztuki w ogóle. Ujęcia w zwolnionym tempie to hołd dla kina Wong Kar Waia i Shigeru Umebayashi, karczemne awantury między Hubertem a jego rodzicielką noszą wyraźne cassavetowskie piętno, kamera ustawiana statycznie przed bohaterami przypomina filmowe zwyczaje Godarda, a czarno-białe spowiedzi przed kamerą przywodzą na myśl wideo-pamiętniki Jonathana Caouette z „Tarnation”. Oczywiste wydają się też skojarzenia z emocjami filmów Almodóvara. Wśród swoich malarskich inspiracji Dolan wymienia Matisse’a, Klimta i Pollocka – szczególnie dosłownie przywołany zostaje ten ostatni w rozerotyzowanej scenie malowania biura. Nawet nazwisko chłopaka Huberta, Antonin Rimbaud, jest odniesieniem do wielkich postaci literatury – Antonina Artaud i Arthura Rimbaud. We wnętrzach można odnaleźć podobizny Jamesa Deana, Coco Chanel czy Ludwiga Beethovena.
Wchodzący na polskie ekrany z dwuletnim opóźnieniem film może nieco skrócić oczekiwanie na następny premierowy obraz Kanadyjczyka. Osadzony w latach 90-tych melodramat „Laurence Anyways”, w którym w głównych rolach wystąpią Louis Garrel (zapowiedziany dyskretną obecnością w finale „Wyśnionych miłości”) i Suzanne Clément, opowiadać będzie o próbach ratowania związku kobiety i mężczyzny w obliczu jego decyzji o zmianie płci. Premiera zapowiadana jest na rok 2012.
by: Kuba Żary 2011
6 lipca, 2011 → 10:08
[…] „Wyśnione miłości” – plakat do filmu Xaviera Dolana jest wysmakowany jak sam film, pokazując jednocześnie, że bohaterowie, choć razem, są od […]