Moskitiera (2010), zaledwie drugi film w dorobku hiszpańskiego reżysera Agustíego Vili, otrzymał w ubiegłym roku Kryształowy Globus – czyli nagrodę za najlepszy film – na festiwalu w Karlowych Warach. Wcześniej zdobyły ją takie filmy jak na przykład Okna Ferzana Ozpeteka, Rok diabła Petra Zelenki, czy choćby słynna już Amelia J.-J. Jeuneta. Tym, co wydaje się łączyć wszystkie nagrodzone filmy, jest poszukiwanie własnego języka, własnego, autorskiego rysu – choć nie są to zarazem produkcje awangardowe, eksperymentalne. I inspiracje czerpane od Wielkich Mistrzów europejskiego kina. I tak na przykład, jak w wypadku Jeuneta nie można pozbyć się skojarzeń z twórczością François Truffaut, tak podczas seansu Moskitiery nieodłącznie przychodzą na myśl analogie z Pedrem Almodóvarem. I to nie tylko dlatego, że to ten sam krąg kulturowy czy ta sama, „typowo hiszpańska”, (nad)ekspresyjność bohaterów. Widać to również w ciekawej grze z kiczem – w przypadku Vili jego film ciągle sprawnie balansuje na jego granicy. Z Almodóvarem kojarzy się wreszcie lekko absurdalny, czarny humor, znamienny zwłaszcza dla jego wczesnej twórczości.
Kiedy czyta się polskie opisy Moskitiery, funkcjonujące w Internecie, można załamać ręce: wynika z nich, że to kolejny „tani” dramat psychologiczny, wyciskacz łez żerujący na, i tak już nadwątlonych, pokładach empatii w widzu, zupełnie jakby ten nie miał własnych problemów. A tu zaskoczenie – podczas seansu obcujemy z całkiem zgrabną tragikomedią, może nawet z czymś bliższym farsie. W każdym razie więcej tu szczerego śmiechu niż ronienia łez.
Małżeństwo w średnim wieku przechodzi kryzys pożycia. On (Eduard Fernández) zdradza ją z ich młodziutką pomocą domową, cały czas zarzekając się, że „to nie w porządku”, mimo że „inicjatywa” wyszła z jego strony. Ona (Emma Suárez) zdradza go z… kolegą ich nastoletniego syna – o którym myślała z początku, że jest homoseksualnym partnerem jej syna – potem oskarżając młodego kochanka o gwałt – mimo że „inicjatywa” wyszła wyraźnie z jej strony. Jest też jej przyjaciółka, udzielająca „dobrych rad” wychowawczych psycholożka, prywatnie – maltretująca swoją córeczkę.
Jest w końcu otępiała babcia (Geraldine Chaplin), którą – jak i samego siebie – ciągle próbuje zamordować mąż-dziadek, bo ponoć nigdy jej nie kochał, co wyznaje przy wspólnym rodzinnym obiedzie, wznosząc toast. A w tym wszystkim – jakby poziom ponad głównymi wątkami – zawarta jest krytyka współczesnego mieszczaństwa, tak zwanej klasy średniej wyższej, która ma wszystko, co sobie zaplanowała, bo ją na to stać, jednak nieustannie dręczy ją jakiś brak.
Brzmi jak opis galerii osobliwości albo zapis snu wariata, jednak film oparty jest na tradycyjnym schemacie narracyjnym – wstęp, rozwinięcie, punkt kulminacyjny i zakończenie. Dobrze się to ogląda, jakby paradoksalnie – pomimo podejmowanych tu „ciężkich tematów” – film jest całkiem zgrabny, lekki i pozbawiony patosu, za to pełen przewrotności.
by: Emilia Walczak 2011
Posted on 2011/06/21
0