Mają smak winyla, pachną punkiem, soulem, bluesem, folkiem i wczesnym, czystym popem. Nie sposób zrobić listy najlepszych płyt lat 70. – byłoby ich zwyczajnie za dużo. Każdego roku ukazywało się przynajmniej tuzin krążków dziś absolutnie kultowych. Dlatego opiszemy po pięć swoich ulubionych płyt tej dekady, których słuchamy dziś, chronologicznie, bez próby oceny ważności dla historii muzyki (stąd brak chociażby tak czczonych płyt Floydów czy Bowie’go) ani ambicji uchwycenia całości krajobrazu tej dekady (stąd brak glam rocka czy rodzącego się disco). Po prostu albumy, które lubimy, które się nie zestarzały, których słucha się z prawdziwą, mniej lub bardziej perwersyjną, przyjemnością. Razem – złota dwudziestka piątka płyt lat 70.
Adam Kruk:
Marvin Gaye What’s Going On (1971) – Koncept album, złożony z dziewięciu utworów, z których każdy płynnie przechodzi w kolejny, by wrócić znów do początku (płyty można więc słuchać na okrągło). Gaye opowiada o niesprawiedliwej, nienawistnej, zniszczonej przez narkotyki Ameryce, widzianej z perspektywy żołnierza powracającego z Wietnamu. Choć powszechnie z kontrkulturą kojarzy się raczej rock’n’rolla, to właśnie Marvin Gaye, w złotej epoce wytwórni Motown (o muzyce z Detroit pisałem więcej w „Dwutygodniku”), stworzył najlepszy protest-album owego czasu i pierwszy soulowy album o tak doniosłej wymowie. Rok 1971 muzycznie był wielki – na Wyspach David Bowie nagrał Hunky Dory, a Stonesi Sticky Fingers, we Francji Serge Gainsbourg stworzył swoje epokowe dzieło Historie de Melody Nelson, a w Polsce Breakout wypuścili dwa winyle: Blues i Mira. Zaledwie 40 lat temu.
Nick Drake Pink Moon (1972) – W latach 70. ludziom odbiło na punkcie księżyca. Pink Floydzi nagrali do dziś kultową płytę Dark Side Of The Moon, Television rewelacyjną Marque Moon, a Nick Drake – Pink Moon. Szkoda, że przez swoją nieśmiałość (nawet w studiu nagrywał odwrócony do ściany, nie znosił koncertów) oraz doskwierającą depresję, zaprzepaścił swoją karierę. Na zawsze przyćmił go cień Vana Morrisona, Boba Dylana, a nawet renesans popularności Tima Buckleya (szczególnie po śmierci jego syna, Jeffa). Pink Moon – trzecią, ostatnią płytę tylko na jego głos i gitarę (pianino dodano w postprodukcji) – nagrał w sekrecie w dwóch godzinnych sesjach. Niedługo później przedawkował antydepresanty, czy celowo – nie wiadomo. Dziś jego albumu z różowego księżyca słucha się jakby nagrany był dla współczesnych, upajających się dźwiękami Bon Iver czy Iron & Wine. Bez patosu i oszałamiających pretensji. Po prostu porcja czystej muzyki, kojącej i pięknej.
Billy Joel Piano Man (1973) – Rozbuchaną muzykę wodewilową, okraszoną zabójczymi melodiami i rozkołysanym fortepianem, już na zawsze będziemy kojarzyć z latami 70. W 1973 roku, kiedy Elton John był już na absolutnym szczycie, nagrywając płytę Goodbye Yellow Brick Road, po drugiej stronie Atlantyku pierwsze kroki stawiał inny mistrz podobnego stylu – Billy Joel. Zadebiutował właśnie płytą Piano Man, na której nieśmiertelnym utworem tytułowym, zasługującym na miano najlepszej pijackiej piosenki oraz piosenkami rangi „Captain Jack”, „Somewhere Along The Line” czy „Ain’t No Crime”, pokazał prawdziwą wielkość, której… już nigdy nie udało mu się potwierdzić podobnie doskonałą płytą. Bo siłą Piano Man jest nostalgiczne spojrzenie na czas odchodzącego właśnie w przeszłość „lata miłości”, świadomość, że młodość skończyła się na zawsze.
Fleetwood Mac Rumours (1977) – Dwunasty album grupy, która wielokrotnie zmieniała skład (wszystkie zaliczył jedynie perkusista Mic Fleetwood), ale i styl, ewoluując od bluesa (to oni napisali wielki hit Santany „Black Magic Woman”) do soft rocka, zaakceptowanego nawet przez lata 80. (sukces „Little Lies”). Zarówno artystycznie, jak i komercyjnie, największy sukces odnieśli nagrywając z Lindsay’em Buckinghamem i Stevie Nicks album Rumours – do dziś plasujący się w pierwszej dwudziestce najlepiej sprzedających się albumów wszech czasów. Właściwie każdy kolejny utwór, wśród których znalazły się chociażby „Never Going Back Again”, „Go Your Own Way” czy „You Make Loving Fun”, stanowi przykład idealnie napisanej popowej piosenki. Coverowane były wielokrotnie, a w ostatnich miesiącach album zdobył niespodziewane grono nowych odbiorców – widzów muzycznego serialu „Glee”. Odcinek drugiej serii telewizyjnego musicalu w całości oparty na kompozycjach zawartych na Rumours (m.in. „Dreams” i „Songbird”) w dniu premiery został obejrzany przez prawie 9 milionów Amerykanów.
Iggy Pop The Idiot (1977) – Płyta otoczona legendą, którą bardzo lubię (pisałem już o niej w magazynie „Hiro”). Powstała, gdy Bowie wyciągnął ze szpitala zniszczonego narkotykami Popa, zabierając na trasę promującą jego płytę Station to Station. Potem w 1976 przeprowadzili się razem do Berlina czasu krautrocka, gdzie Pop nagrał dwie świetne płyty: The Idiot i Lust for Life. Mit tej pierwszej wzmógł dodatkowo fakt, że była ostatnią, której przed samobójczą śmiercią słuchał Ian Curtis (oglądał też „Stroszka” Wernera Herzoga). Najważniejsza jest jednak muzyka – brudne, demoniczne dźwięki piosenek takich jak „Sister Midnight”, „China Girl” czy „Funtime” stworzyły podwaliny dojrzalszej punkowej estetyki niż ta, którą równolegle wykuwywali Ramones i New York Dolls.
Kuba Żary:
Can Tago Mago (1971) – Nie ma tu jasnej struktury, związków przyczynowo-skutkowych, porządku. Wszystko zagrane jakby od niechcenia, rozciągnięte do monumentalnych, jamowych rozmiarów. A jednak ten bałagan jest misternie skonstruowany i nie da się od niego uwolnić – to zasługa lidera Can i producenta albumu Holgera Czukaya, który tę karkołomną układankę stworzył z nagrań sesyjnych i tego, co zdarzyło się pomiędzy nimi. Drugim bohaterem albumu jest Kenji Suzuki, który zastąpił Malcolma Mooneya przy mikrofonie, po tym jak w 1970 roku osierocił on Can na zalecenie swojego psychiatry. Wtedy nic nie wskazywało, że zespół przetrwa – rok później ledwo zrozumiałe jęki eks-kelnera sprawiły, że Can nagrali swoje opus magnum do dziś stanowiące punkt odniesienia dla eksperymentujących rockmanów.
Gil Scott-Heron Pieces of Man (1971) – Pamięć o „Pieces of Man” zdominowana został przez jedną tylko piosenkę – „The Revolution Will Not Be Televised”. Choć Scott-Heron uważał, że postrzeganie płyty tylko z jej perspektywy wypacza sens albumu, nie da się ukryć, że to właśnie ona odcisnęła najsilniejsze piętno na historii muzyki. Z jej powodu Gila uważa się za ojca hip-hopu, „proto-rapera”. To, co wydawało się politycznie zaangażowaną poetycką melorecytacją, stało się fundamentem, na którym później zbudowano pojęcie rapu. „The Revolution Will Not Be Televised” rzeczywiście może jednak dawać fałszywy obraz debiutu Scotta-Herona: czarującego soul-jazzowymi melodiami, przy tym zdradzającego niepokorność duszy jednego z najważniejszych twórców czarnej muzyki lat 70-tych.
Shuggie Otis Inspiration Information (1974) – W momencie premiery „Inspiration Information” została właściwie zignorowana. Przez wiele lat muzyka na niej zawarta kojarzona była z zupełnie innym wykonawcą – trzy lata po premierze kawałek „Strawberry Letter 23” nagrała grupa The Brothers Johnson. Ich wersja piosenki, oscylująca między funkiem a disco, odarta z eteryczności i finezji Otisa, za to bardziej radio-friendly, stała się tak wielkim przebojem, że na długo zapomniano, kto właściwie był jej autorem. „Inspiration Information” drugie życie zyskała, gdy między starymi winylami odnalazł ją David Byrne i wydał ponownie w 2001 roku w swojej oficynie Luaka Bop. Wciąż trudno mi uwierzyć, że Shuggie nagrał ten album w wieku 21 lat. I ciągle szkoda, że – jak na razie – było to ostatnie wydawnictwo w jego karierze.
Kraftwerk Trans-Europe Express (1977) – Kolej zawsze otaczała aura pewnego romantyzmu – stan z pogranicza klaustrofobii przymusowego zamknięcia i podróżniczej wolności inspirował literatów, filmowców, muzyków. W tym samym jednak czasie, kiedy w Polsce Maryla wyśpiewywała rzewnie o byle jakim pociągu, za żelazną kurtyną Niemcy z Düsseldorfu transeuropejską kolej (dziś już nieistniejącą) przyjęli za symbol zamiany krautrockowej estetyki na nowatorską połamaną elektronikę. Grupa nie uniknęła oskarżeń o utajone fascynacje nazizmem (Autobahn było wszak pozostałością po faszystach), jednak trzeba to potraktować jako smutny żart – Trans-Europe Express to album zrywający niejako z niemieckim dziedzictwem i próbujący budować nową, ogólnoeuropejską muzyczną tożsamość, której symbolem stać się miała kolej sunąca po szynach z jednego krańca Europy na drugi. Rzekomy polityczny kontekst dziś wydaje się mocno nieaktualny, za to minimalistyczna, mechanicznie rytmiczna muzyka wprost przeciwnie – działa z taką samą siłą jak 30 lat temu.
The Clash London Calling (1979) – Gdybym miał wybrać tylko jedną płytę reprezentującą brytyjski punk lat 70-tych, tę najważniejszą, najbardziej ikoniczną, na pewno byłoby to London Calling. Ze wszystkich ówczesnych wydawnictw, to właśnie trzeciemu albumowi The Clash udało się stać czymś więcej niż tylko eksponatem swoich czasów. Słuchając „Guns of Brixton” czy „Spanish Bombs” wciąż instynktownie wyczuwa się emocje, które kierowały przed trzydziestoma laty młodymi londyńczykami. Dlaczego? Może dlatego, że punk The Clash to dość pojemny worek, w którym miejsce znalazły dla siebie też pop, soul, ska czy reggae. Może z powodu zderzenia zaangażowanych tekstów z nieprzyzwoicie melodyjną muzyką. A może być i tak, że The Clash na London Calling po prostu wyciągnęli z punku wszystko, co było w nim najlepsze.
Emilia Walczak:
John Lennon Imagine (1971) – Jak kiedyś powiedział sam John Lennon, płyta Imagine to jakby Plastic Ono Band w polewie czekoladowej. Trudno się z nim nie zgodzić, biorąc pod uwagę, że na Imagine znalazły się równie doskonałe kompozycje, tyle że mniej „traumatyczne” w treści i – dzięki bogatszym aranżacjom – „słodsze” w formie. Album zawiera jedne z najpiękniejszych ballad, jakie skomponował były beatles: „Jealous Guy” i „Oh My Love” i „How?”, a utwór tytułowy, mimo że od 40 lat bez umiaru katowany przez wszystkie stacje radiowe, pozostaje do dziś najwspanialszym hymnem na cześć Braterstwa i Pokoju. Ale żeby Lennon pozostał Lennonem, w tej niespełna 40-minutowej beczce mleka i miodu musi znaleźć się jakaś łyżka dziegciu. Rolę taką pełni rockowy diss na McCartneya „How Do You Sleep?”, gdzie John sarkastycznie odnosi się do solowej kariery byłego kolegi z zespołu, a w „mowie nienawiści” wtóruje mu na gitarze (jak zwykle zmyślnie) George Harrison. (konsultacja: Marcin Stawarz)
Joni Mitchell Blue (1971) – Czwarty w dorobku Joni Mitchell album, przełomowy w jej karierze: bardzo osobisty, wręcz konfesyjny; odciskający piętno na światowej muzyce popularnej i stawiający bardzo wysoko poprzeczkę innym singer/songwriterom. Smutne i piękne jednocześnie kompozycje na gitarę, pianino i dziwny instrument szarpany – dulcimer appalachijski – plus teksty, które bez żadnej przesady określić można mianem poezji. Album emocjonalnie transparentny – jak określiła go sama Mitchell. W zasadzie każdy pochodzący z niego utwór to dziś już klasyka – żeby wymienić tylko: „The Last Time I Saw Richard„, „River”, czy tytułowy „Blue”. Ponadczasowe.
The Who Who’s Next (1971) – Płyta Who’s Next powstała na bazie niezrealizowanego projektu, jakim była rock-opera Pete’a Townshenda Lifehouse. Historia zna przypadki, gdy zniweczenie pierwotnego zamysłu, tworzyło jednocześnie nową jakość, która z naddatkiem rekompensuje pogrzebane plany – tak było np. z nieudaną podróżą Krzysztofa Kolumba do Indii. Nie chcę przez to sugerować, że omawiany album ma tak donośne znaczenie dla dziejów muzyki, jak odkrycie Ameryki dla dziejów świata, niemniej jest to dzieło wybitne, które może być traktowane jako dowód koronny, w razie gdyby ktoś próbował kwestionować obecność The Who w rockowym panteonie. Muzyka nasycona emocjami, zagrana i zaśpiewana z pasją i werwą najpełniej ujawnia się w trzech kompozycjach z płyty: „Baba O’Riley”, „Behind Blue Eyes” (pieśń zbezczeszczona przez pędraków z Limp Bizkit) oraz „Won’t Get Fooled Again”. Całość zyskuje oryginalne brzmienie m.in. dzięki nowatorskiemu wykorzystaniu syntezatorów wzbogacających fakturę rytmiczną. Ta płyta posiada moc boksera, który po zmaltretowaniu kolejnego przeciwnika na ringu, pyta wyzywająco: Kto następny? (konsultacja: Marcin Stawarz).
Patti Smith Horses (1975) – Debiutancki album Patti Smith, pionierki muzyki punkrockowej, nagrany w 1975 roku w Electric Lady Studios Jimiego Hendrixa w Nowym Jorku. W 2003 roku sklasyfikowany na 44. miejscu listy 500 albumów wszech czasów „Rolling Stone’a”. Pełen energetyzujących utworów, jak otwierająca go „Gloria” – skomponowana przez Van Morrisona i pierwotnie wykonywana (1964) przez jego zespół Them – która potem, za sprawą coveru Santy Esmeraldy (1977), przedarła się nawet do świadomości słuchaczy disco. Kanoniczna czarno-biała okładka z „wyemancypowaną” Patti powstała z wykorzystaniem zdjęcia autorstwa słynnego fotografa Roberta Mapplethorpe’a. Ich osobista relacja do dziś pozostaje dwuznaczna.
Marianne Faithfull Broken English (1979) – wielki comeback Marianne Faithfull ze świata narkotyków i londyńskich skłotów, do którego – jak się zdaje – wciągnęła ją znajomość z Keithem Richardsem i Mickiem Jaggerem, z którym była związana. Od czasu debiutu w 1965, na przestrzeni tych wszystkich niegrzecznych lat, Faithfull nie tylko wokalnie zmieniła się z „anielskiej” pieśniarki w rasową wokalistkę – Broken English to także ostry muzyczny odwrót od country i folku w stronę rockowego i nowofalowego grania; to także ostre, bezkompromisowe teksty, inspirowane tak własnymi przeżyciami, jak i ówczesnymi kwestiami społeczno-politycznymi. Do tytułowego utworu teledysk nakręcił Derek Jarman, a powracającą fraza „What are you fighting for?” nawiązuje do postaci Ulrike Meinhof.
The Doors L.A. Women (1971) – ostatni krążek nagrany przez grupę z Jimem Morissonem stał się epokowy z wielu powodów. Przede wszystkim jego kultowy status przypieczętowała nie do końca wyjaśniona śmierć Morissona kilka miesięcy po wydaniu płyty, wokół której nadal krążą legendy. Podobno swoją śmierć w łazience miał proroczo przewidzieć właśnie w kawałku Hyacinth House. Zmiana producenta, zdarty głos mocno pogrążonego w nałogach wokalisty i wyraźna wolta muzyków w stronę bluesa zaowocowały płytą wyraźnie różniącą się od innych w dyskografii zespołu. Brak charakterystycznej sporej dozy psychodelii rekompensuje solidniejsze muzyczne wykonanie i przede wszystkim szczerość i naturalność do tej pory mocno pretensjonalnego Morissona. Ta zmiana stylistyki wpisała się też idealnie w przełom dekad. Jedna z pierwszych płyt jakich słuchałem w dzieciństwie po kilkunastu latach nadal brzmi rewelacyjnie.
Television Marquee Moon (1977) – płyta niby mocno osadzona w tradycji gitarowego grania jeszcze z przełomu dekad, a jednocześnie jedyna w swoim rodzaju, o brzmieniu absolutnie nie do podrobienia. Od pierwszych riffów See No Evil do ostatnich dźwięków Torn Curtain idealnie spójna, mimo zawiłych solówek i przeskoków rytmicznych. W środku tytułowy, dziesięciominutowy kawałek Marquee Moon – arcydzieło samo w sobie i Friction z kultowym fragmentem „You complain of my dic(k)-tion”. Jedna z najlepszych płyt gitarowych jaka kiedykolwiek powstała. Ten krążek znalazłby się bez wątpienia również na mojej liście wszech czasów.
Kraftwerk The Man-Machine (1978) – Muzycznie kontynuacja Trans-Europe Express dla mnie osobiście jednak płyta bijąca na głowę poprzednika ze względu na większą przebojowość – chociażby nieśmiertelny i wielokrotnie coverowany „Das Model” czy rewelacyjny i do dzisiaj brzmiący świeżo „The Robots„. Smaku dodaje jej również fakt, że wydana została w dwóch wersjach językowych – niemieckojęzyczna Die Mensch-Machine jeszcze lepiej oddaje klimat wczesnej eksperymentalnej elektroniki. Do tego modernistyczny sznyt. Raz rozpędzona przez Kraftwerk maszyna z elektronicznymi dźwiękami pędzi do dzisiaj.
Joy Division Unknown Pleasures (1979) – trudno napisać cokolwiek odkrywczego o tej płycie. Dzieło absolutnie kultowe, z kultową okładką, grafika z której zdobi setki tysięcy koszulek na świecie, Ian Curtis, jego taniec świętego Wita podczas intensywnych, ostrych koncertów, Stroszek Herzoga przy którym Curtis się powiesił, pogłębiająca się z każdym dźwiękiem i słowem gęsta, depresyjna atmosfera. Wszystko to na zawsze zmieniło historię muzyki, jej oblicze na następne dekady, a niejednego nadwrażliwca pociągnęło na skraj przepaści. Epigoni grania wypracowanego przez Joy Division pączkują do dzisiaj w piwnicach i garażach na całym świecie.
The B-52’s The B-52’s (1979) – a na koniec samozwańczy „najlepszy imprezowy zespół jaki kiedykolwiek powstał”. Większość kojarzy pewnie niesamowicie energetyczny kawałek „Love Shack” z 1989 roku. Tymczasem ekipa z B-52’s debiutowała już 10 lat wcześniej i to z nie słabszym wykopem. Absurdalne teksty, kakofoniczna muzyka, kobiecy, pankowy, zadziorny pazur, którego nie powstydziłyby się nawet dziewczyny z Le Tigre (a może nawet wzorowały się na B-52’s z pierwszej płyty, bo momentami podobieństwo jest uderzające) i ekspresyjny wokal Freda Schneidera w takich kawałkach jak „Rock Lobster” to taka bomba energetyczna, że nie pozwala ustać w miejscu. Płyta odkryta przeze mnie niedawno, ale nie mogłem się powstrzymać by jednak jej tu nie umieścić.
by: Popvictims 2011
jaskierblog
2011/07/29
Świetna lista. Dzięki niej w mojej kolekcji przybyło kilka albumów, których nie znałem wcześniej. Wielkie dzięki 🙂
4manq
2011/08/01
Bardzo fajne zestawienie. Szukałem czegoś takiego. Pozdrawiam 🙂
elakorsak
2015/05/14
Dzięki Adaśko, bardzo mi się to dzisiaj przydało 🙂
popvictims
2015/05/14
Cieszę się!