Gdy piszę te słowa, za oknem słońce przygrywa na parapecie. Zielono, jak okiem sięgnąć. Dziewczęta paradują w skąpych sukieneczkach, chłopcy w krótkich spodenkach. Wiosna, cytując klasyka, głupi cieszą się bez powodu. Niestety, mogę się temu przyglądać wyłącznie przez szczelne okno, inaczej od razu się rozklejam. Taki los alergika. Gdy wszyscy cieszą się piękną pogoda i słońcem, ja w duchu modlę się o deszcz, aby oczyścił powietrze z trujących pyłków. Gdy wszyscy wypatrują lata, ja drżę na myśl o dniach spędzonych w dusznym mieszkaniu.
W takich momentach moim jedynym pocieszeniem – poza czytaniem Prousta, również alergika – jest teledysk do piosenki Franz Ferdinand „Wine in the afternoon”, bo jest esencją tego okresu beztroski i błogiego rozleniwienia, który zwiemy latem. Słońce prześwietla taśmę, a ja nie muszę się martwić, że zaraz zaniosę się płaczem. Co prawda, lepszym pocieszeniem byłaby butelka wina, ale wino musi oddychać pełną piersią, a mnie na samą myśl o oddychaniu kręci w nosie.
Za oknem wstaje słońce. Para, chłopak i dziewczyna, budzą się w pustym mieszkaniu. Chłopak wypuszcza się na poszukiwania czegoś do zjedzenia. Tak przynajmniej nakazywałby zdrowy rozsądek – jak się jednak okaże, nie ma on wiele do gadania. Nie jedzenie chłopcu w głowie. Rozgląda się za jakąś butelką. I tu pojawia się pierwszy zgrzyt, już rzeczywistość skrzeczy. Bo nie dość, że chłopiec piękny i wymuskany, to na dodatek od razu butelka ledwie napoczęta wpada mu w ręce. Szczęściarz – myślimy, ale szczęście nie ma tu nic do rzeczy.
Gdy znajdzie się wino, reszta jest tylko formalnością. Dopiero teraz następuje prawdziwe przebudzenie. Kapranos śpiewa jednak o winie po południu, czyżby wino o poranku nie miało już tego uroku? To przecież ono przegania sen i rozpościera nad bohaterami fantastyczną aurę. Z jakichś powodów wydało się to jednak Kapranosowi niewarte uwagi. Być może dlatego, że im dalej w las, tym ciekawiej. To, co następuje po pobudce można nazwać parodią dnia codziennego. Bohaterowie niby zabierają do pracy – malują krzesło, ale pędzel przypadkiem im się omsknie i już malują siebie nawzajem; jadą po zakupy, ale w drodze powrotnej dochodzą do wniosku, że lepiej urządzić sobie bitwę na jedzenie; chłopak wybiera się szukać pracy, ale to wszystko jeden wielki żart. Para kpi sobie z codziennych obowiązków i rytuałów. Pokazuje język ustalonemu porządkowi. Mają do tego prawo. W końcu jest lato. A latem można więcej, to znaczy mniej.
Przyglądam się tym obrazom z zazdrością. Nie jest to już zazdrość alergika, ale szarego człowieka. Chciałoby się tak jak oni rzucić to wszystko i żyć po swojemu, kpiąc ze wszystkiego. Choćby przez chwilę tonąć w pastelowych kolorach i nie czuć nudy. Pokusa jest duża, ale koniec końców chyba niewarta spełnienia, bo, czy nie jest tak, jak śpiewał Krzysiek Ostrowski, że trzeba być, trzeba tkwić, w słońcu na baczność stać. Zresztą, czy chłopak i dziewczyna są naprawdę szczęśliwi w swoim maleńkim świecie? Na koniec patrzą w kamerę smutnymi oczami, jakby chcieli powiedzieć: jesteśmy tu uwięzieni, sprowadźcie pomoc. W tym momencie nasze spojrzenia się spotykają. Ja uwięziony w dusznym mieszkaniu, oni w krainie euforii. Kto ma gorzej? Niech Proust rozstrzygnie: Le bonheur est salutaire pour le corps, mais c’est le chagrin qui développe les forces de l’esprit.
by: Łukasz Gręda 2012
21 czerwca, 2012 → 21:36
[…] zabawny, co smutny utwór z drugiej płyty Franz Ferdinand, kończy się absurdalnymi […]