Gdy po raz pierwszy pojechałem do Londynu, miałem w głowie wizję miasta, które nigdy nie zasypia, gdzie ulice przez cały czas wypełnione są ludźmi, a zewsząd dobiegają odgłosy zabawy. Jak bardzo mijałem się prawdą uświadomiła mi pierwsza noc, którą tam spędziłem. Włóczyłem się pustymi ulicami Londynu, nie wierząc w to, co widzę – ulice, które jeszcze przed kilkoma godzinami tętniły życiem, teraz świeciły pustkami. Centrum miasta pogrążone było w głębokim śnie, zupełnie opustoszałe. Wpatrując się w apokaliptycznie puste londyńskie ulice, stanął mi przed oczami teledysk do „Papillon” grupy Editors: chłopak biegnie pustymi ulicami, po chwili dołączają do niego inni. Po jakimś czasie rozdzielają się, każdy ucieka w swoją stronę. Pasy betonu ciągną się kilometrami, człowiek biegnie sam.
Nie wiadomo czy człowieczek z teledysku przed czymś ucieka, czy może za czymś goni. Zdaje się, że biegnie, ot tak po prostu. Nie jest sportowcem, bo nie ma na sobie stosownego stroju. Ubrany jest w dżinsy i spraną koszulkę. Nie tak ubierają się amatorzy biegania, choć akurat on w pełni zasługuje na to miano. Każdy szanujący się biegacz skarciłby go za lekkomyślność: oj, zobaczysz, jak jutro będzie cię piekło całe ciało, zobaczysz. Ale człowieczek zdaje się nie przejmować jutrem. Jutra może wcale nie być.
Zdaje się, że cała ta bieganina nie ma żadnego celu; to tylko sposób na pozbycie się frustracji. Zamiast okładać się pięściami w piwnicach, młodzi mężczyźni wybiegają na ulice w środku i nocy i biegną ile sił w nogach. Być może piekący ból mięśni i serce wyrywające się z piersi są dla nich najlepszą nagrodą. Być może tylko w ten sposób mogą zbliżyć się do prawdziwego życia. Człowieczek z teledysku nie wygląda mi jednak na samozwańczego następcę Tylera Durdena z „Fight Clubu”, to raczej daleki krewny baudelairowskiego flâneura. Flârunner, bo tak go nazwijmy, to twór na wskroś ponowoczesny, rozkochany w ruchu i dający temu wyraz w sposób najprostszy ze wszystkich. Nie chce on posiąść tłumu, zamieszkać w mnogości, jest galopującą indywidualnością. Jego interesuje tylko ruch, falowanie, to co umyka, co jest nieskończone. Już nie obserwator, ale uczestnik ponowczesnego potopu, z entuzjazmem przodujący na fali postępu. Zawsze tak samo anonimowy, jak przed wiekami.
Flâneur wolałby nurzać się w tłumie, flârunner za nic ma tłum, tłum go odpycha, brzydzi się nim; w tłumie zatraca się wszystko, co go pociąga – tłum jest zwalisty, powolny, a jemu tylko prędkość w głowie. Biegnie, przed oczami migają mu fragmenty rzeczywistości, a on pożera je wzrokiem. Biegnie, aż zapiera mu dech, ale to jedyny sposób na przeżycie. Kiedy znika, zdaje się nas ostrzegać: oto co się dzieje, gdy się zatrzymasz.
Wydawałoby się, że nie ma nic łatwiejszego niż wskoczyć na środek ulicy i zacząć biec. Tej nocy w Londynie zrozumiałem jednak, że jest to rzecz heroiczna. I nie chodzi o strach przed kamerami CCTV. Nie, to rzecz dużo bardziej złożona. Trzeba się mierzyć z bezgraniczną samotnością i cichą ignorancją ze strony miasta. Biegnij, nic mnie to nie obchodzi – zdają się mówić opustoszałe budynki. W uszach nie dudni żadna melodia, zagrzewająca do biegu. Jesteś zdany wyłącznie na siebie. Nie ma żadnej mety, przy której mógłby powitać cię wiwatujący tłum. To jest właśnie samotność flârunnera.
by: Łukasz Gręda 2012
Posted on 2012/06/06
0