Po wyprowadzce z rodzinnego domu na studia mieszkałem w kilku miejscach, jednym gorszym od drugiego. Moje pierwsze mieszkanie przypominało Villa Borghese ze „Zwrotnika Raka” Henry’ego Millera. Do dziś prześladuje mnie jego wspomnienie – I am living at the Villa Borghese. There is not a crumb of dirt anywhere, not a chair misplaced. We are all alone here an we are dead. Mieściło się nieopodal lotniska, co wbrew pozorom było jego największą zaletą – gdy nie mogłem już wytrzymać w pustym pokoju chodziłem oglądać startujące samoloty. Siadałem w poczekalni i czekałem sam nie wiem na co. Drugie mieszkanie znajdowało się w kamienicy w centrum miasta, wszędzie blisko, żyć nie umierać, gdyby nie współlokatorzy… Mieszkanie, mieszkaniem, ale i tak o wszystkim decydują ludzie. Z przyjacielem można wytrzymać i w najgorszej ruderze, z kimś obcym nawet luksusowy apartament nie ma żadnego uroku. Nieważne czy jest to piękna kamienica z „Lokatora” Polańskiego, czy londyńska czynszówka z teledysku do „Do Ya Thing” Gorillaz. To główna nauka, jaką wyniosłem z moich czasów studenckich. Jeśli bowiem człowiek czegokolwiek uczy się na studiach, to nie w murach uniwersyteckich, ale w czterech ścianach nie-swojego mieszkania.
Powyższe zestawienie nie jest przypadkowe, bo zarówno wylękniony Trelkovsky, jak i rysunkowy 2-D cierpią katusze ze strony współmieszkańców, a więc wydawałoby się ludzi im przyjaznych i życzliwych. Tak przynajmniej nakazywałby zdrowy rozsądek, ale on najmniej ma tu do gadania. O wszystkim zdaje się decydować przypadek. Nigdy nie wiadomo, kto czai się za ścianą. Osoba, z którą dzielimy mieszkanie powoli się przed nami odkrywa – ciąg metamorfoz zdaje się nie mieć końca. To żmudny i długotrwały proces, na dodatek nigdy nie można być pewnym jego efektu. Kto wie, czy początkowa niechęć nie przerodzi się w przyjaźń, zaś sympatia zawsze może się zmienić w nienawiść. Mieszkając, uczymy się życia. Nie bez powodu Georges Perec swoją monumentalną powieść obejmującą jedną minutę z życia paryskiej kamienicy zatytułował „Życie: Instrukcja obsługi”.
Lubię wysłuchiwać opowieści znajomych o ich przejściach ze współlokatorami. Czasem trafi się jakaś historia mrożąca krew w żyłach, przy której wspomniany „Lokator” to fraszka; innym razem rzeczywistość przerasta najlepszą komedię. Historia przedstawiona w teledysku do „Do Ya Thing” na tym tle jawi się dość optymistycznie: po burzliwych przygodach na lądzie, morzu i w powietrzu członkowie Gorillaz znaleźli wreszcie spokojną przystań.
Londyński bliźniak to już trzecie miejsce, w którym pomieszkują Murdoc i spółka. Pierwszym było Kong Studio, popkulturowa odmiana posiadłości Usherów z opowiadania Edgara Allana Poe. Następnie zespół przeniósł się na strzelistą Plastic Beach, złożoną z wszelkiego rodzaju odpadków – współczesną wieżę Babel. Londyńskie mieszkanie jako jedyne nosi znamiona względnej normalności, choć nie jest pozbawione śladów charakterystycznej dla Gorillaz pop-anarchii. Na podłodze walają się najróżniejsze szpargały, śmiecie, makulatura, tworząc jedną wielką pulpę.
Przyglądamy się temu miejscu oczami 2-D, towarzyszymy mu podczas żmudnego procesu wstawania, być może najszczęśliwszego momentu całego dnia. Rankiem, gdy mieszkanie znajduje się w stanie pełnego skupienia, a dzień jeszcze nie rozmienił się na drobne, pobudka jest samą przyjemnością. Mieszkanie jest jeszcze niewinne, nieskalane obecnością innych, nie jest dobrem wspólnym, ale własnym. Przez chwilę można poczuć pełnię szczęścia, od której nie trzeba odcinać rat kredytowych. To wszystko jest jednak dane tylko na chwilę, codzienność prędko budzi się do życia. Wędrując korytarzami mieszkania, 2-D napotyka na coraz to nowe niespodzianki; gdy rozum wciąż jeszcze nie otrząsnął się ze snu, budzą się demony.
Mieszkanie w tym miejscu to nie sielanka, a to za sprawą – jakżeby inaczej – współlokatorów. Pal licho nieme indywidua wyskakujące z lodówki. Zawsze trafi się ktoś taki jak Murdoc, kto całą swoją egzystencję podporządkował próbom uprzykrzenia życia innym. Na takiego Murdoca każdy trafił choć raz w swoim życiu. Czasem ma fizjonomię studenta ekonomii, innym razem przypomina nawiedzoną miłośniczkę czystości, albo uzależnionego od pornografii studenta kulturoznawstwa.
Najgorsze, co może się przydarzyć się w takiej sytuacji to myśl, że nasz Murdoc należy się nam dożywotnio i nie zasługujemy na nic lepszego. Zgoda na Murdoca, prowadzi do tragedii, zezwierzęcenia, przestajemy być wtedy sobą, zmieniamy się we własną parodię jak Trelkovsky. Gdy wydaje się, że ugrzęźliśmy i już nigdy się wydostaniemy się z tego bagna, życie często przychodzi nam z pomocą. Zazwyczaj pod postacią jeszcze większej tragedii, ale nie można się zniechęcać. Jeśli „Do Ya Thing” ma jakiś morał to brzmi on: Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przepaść, która rozciąga za progiem mieszkania czasem jest najkrótszą drogą na sam szczyt.
by: Łukasz Gręda 2012
Posted on 2012/06/20
0