TELEDORY: ŚNIADARCHIA

Posted on 2012/07/11

0


Zwykło się mawiać, że śniadanie jest najważniejszym posiłkiem dnia. Tempo naszego życia, rośnie, na dodatek wysiłek, jaki codziennie podejmujemy, nie maleje. Kto ma tyle siły, aby temu wszystkiemu podołać na czczo? Nie trzeba nikogo przekonywać o wyższości śniadania nad innymi posiłkami i być może to jest powodem, dla którego nie cieszy się ono zbytnią popularnością. To raczej obowiązek, rutyna, aniżeli przyjemność. Czy nie jest tak, że często wychodzimy z domu o pustym żołądku? Czasem zwyczajnie się nie chce: stać nad stołem i przygotowywać jedzenie, będąc jedną nogą w łóżku, a drugą na schodach. Myślę, że bierze się to jednak nie tyle z lenistwa i braku czasu, co w dużej mierze z przeświadczenia, że to, co robimy nie ma większego znaczenia i spokojnie możemy obyć się bez zastrzyku energii w postaci pożywnego posiłku. A tym śniadanie ma być, energią w czystej postaci. Błąd – śniadanie powinno być przede wszystkim przyjemnością.

Śniadanie ze wszystkich posiłków ma najwięcej uroku, nie istnieją żelazne obwarowania, co do sposobu zachowania się przy stole, stosownego ubioru itp. itd. Śniadać można jak tylko się chce – na trawie, w parku, gdziebądź. I choć ostatnimi czasy dietetycy przypuścili atak na ostatnią oazę niesubordynacji kulinarnej, to wciąż jeść można właściwie, co się chce.

Co kraj to obyczaj. Francuzi zwykli śniadać lekko. Marcel Proust opisuje w „Poszukiwaniu straconego czasu” zwyczaje pani de Cambremer, która przywykła jadać na śniadanie jajka w śmietanie, badź fryturę z ryb, obowiązkowe otoczone świeżo zerwanymi cyniami, lub różami. W ten sposób przystrojony stół przypominał jej ulubione aleje w ogrodzie. Uczestnicy „Śniadania na trawie” Moneta wzięli ze sobą jedynie owoce i odrobinę pieczywa, wszystko bowiem wskazuje, że mieli apetyt na inne, niż smakowe, doznania. Co innego Anglicy, których śniadanie ocieka tłuszczem i kaloriami. English breakfast nie cieszy się popularnością wśród Europejczyków. Nie wiem, czy to wina sławnej sceny z „Trainspotting”, czy też wrodzonej ludziom z kontynentu niechęci do kuchni angielskiej – nawet Obeliks, słynący ze swojego nieokiełznanego apetytu, skapitulował w obliczu sztuki mięsa w sosie miętowym. Z własnego doświadczenie wiem, że nie ma jednak nic lepszego bladym świtem niż English breakfast w knajpce nieopodal Trafalgar Square. Nic tak nie stawia na nogi, jak porcja bekonu, fasolki w sosie pomidorowym, tosta, i grillowanego pomidora. A że wygląda jak wygląda, cóż, nie sposób dogodzić każdemu.

Kuchnia angielska jest bodajże jedynym elementem kultury Anglosasów, która nie zdobyła sobie należnego miejsca w popkulturze. Świat uwielbia wszystko, co angielskie od Królowej Wiktorii, po błoto na dnie Tamizy, lecz pogardza sosem miętowym i fish&chips, nie mówiąc już o English breakfast. Europejczyk ze swoim łagodnym żołądkiem zdaje się trawić wyłącznie obowiązkową herbatkę five o’clock z herbatnikami. Nie chcę nikogo przekonywać, że warto się przemóc, że trzeba spróbować, bo cały urok kuchni angielskiej leży w pewnej dozie arogancji, jaką ma ona dla gustów powszechnych. Obok Sex Pistols i Banksy’ego English breakfast to prawdopodobnie najbardziej punkowa rzecz made in Britain. Nie wierzycie? Obejrzyjcie teledysk do „Kingdom of Doom” The Good, The Bad & The Queen.

Być może ta sytuacja naprawdę miała miejsce i nie jest to kreacja, ale zapis dokumentalny. Łatwo mi sobie wyobrazić Damona Albarna wspólnie z resztą zespołu przygotowującego śniadanie. Tym bardziej, że chodzi o śniadanie do bólu zwyczajne, bo owo pogardzane przez wszystkich English breakfast. Oto przeciętny angielski krajobraz – ogromny fish tank, z setką jednakowych kuchni, odartych z aury niesamowitości, jaką winna mieć każda kuchnia. Kogo za to winić? Le Corbusiera? Nie ma tu miejsca na kulinarne fajerwerki, magię, bo to miejsce do bólu zwyczajne, surowe, ale i na swój sposób wyjątkowe. W przyszłości znikną z powierzchni Ziemi mityczne krainy dzieciństwa, takie jak proustowskie Balbec, ludzkiej wyobraźni zostaną tylko miejsca, takie jak to – anonimowe, puste, ale zdolne pomieścić to, co Barthes nazwał mitologią codzienności. W takiej scenerii, do bólu zwyczajnej, rozgrywają się sceny niesamowite, bo jak inaczej określić widok legendarnych muzyków Blur i The Clash uwijających się przy śniadaniu?

W kuchni, jak w zespole, każdy ma swoją rolę. Liczy się praca zespołowa, inaczej nici z jedzenia. Jeden tnie pomidory, inny zajmuje się pieczarkami, jeszcze ktoś musi usmażyć kiełbaski, clue English breakfast. Musi się znaleźc miejsce dla lidera, który utrzymywałby wszystko w ryzach. W „Kingdom of Doom” jego rola przypada, o ironio, kucharzowi z programu telewizyjnego. Albarn i reszta postanowili zażartować sobie ze swojego scenicznego wizerunku i gotują jak im ktoś zagra.

Gdy wszystko jest już gotowe, główni zainteresowani zasiadają do stołu. Na talerzach parująca fasolka, kiełbaski, grube struny bekonu, jaja sadzone. Można się zżymać nad urodą English breakfast, że papka, że jedno do drugiego nie pasuje, i gdzież mu tam do elegancji „Śniadania na trawie”. Śniadanie wszak powinno być atrakcyjne. W Warszawie przed wojną serwowano tzw. śniadanie wiedeńskie. Nie miało ono absolutnie nic wspólnego ze stolicą Austrii, przydomek jednak dodawał mu elegancji i wytworności. English breakfast nie ma w sobie nic eleganckiego. Mnie jednak uwodzi jego brutalna uroda, rodem z realistycznych powieści Zoli i filmów młodych gniewnych. Prosto z nizin społecznych,  jak brytyjski punk.

Wbrew pozorom w Albarnie i spółce wciąż tli się buntowniczy ogień. Dojrzeli, jak na klasyków przystało spuchli i posiwieli, ale nie stracili pazura. Raz, bo zamiast wdzięczyć się do kamery przygotowują najmniej glamour danie na świecie. Dwa, bo czerpią z tego przyjemność. Trzy, bo uczynili z English breakfast element popkultury, czy komuś się to podoba, czy nie.

Przepisu na English breakfast nie będzie.

by: Łukasz Gręda 2012