Mógłbym zacząć ten tekst tradycyjnie – „to był dobry rok dla australijskiej i nowozelandzkiej muzyki”. I byłaby to prawda. Rzeczywiście, Australijczycy i Nowozelandczycy odnosili w 2014 roku sukcesy. Jeśli chodzi o miejsca na listach przebojów, palma pierwszeństwa bez wątpienia należała do pań: Sii Furler, która zrobiła oszałamiającą karierę swoim albumem 1000 Forms of Fear oraz Kimbry Johnson, której The Golden Echo ostatecznie uwolniło ją od skojarzeń z duetem z Gotye. Również muzyka bardziej niezależnych artystów zaczęła się sączyć z głośników na całym świecie – sukcesy święcili chociażby Vance Joy czy Flight Facilities, ale i wielu innych. Australijska i nowozelandzka muzyka wreszcie zaczyna być zauważana.
Sia, Kimbra, Vance czy duet Flight Facilities – wszyscy oni wydali niezłe albumy. W tym zestawieniu chciałbym skupić się jednak na tych, którzy odnieśli sukces artystyczne, nie zawsze będąc zauważonymi przez światowe media. Przed Wami moja lista 12 najlepszych australijskich i nowozelandzkich płyt 2014 roku. Wybór nie był prosty, bo choć, o ile czołówkę wskazać było dość łatwo, o tyle więcej niż kilka płyt zasługiwało na to, by zamknąć stawkę. W albumach, które trafiły do podsumowania, szukałem przede wszystkim świeżości – brzmień, których wcześniej nie słyszeliśmy. I właśnie w takie wydawnictwa rok 2014 obrodził – w wielu z tych, które trafiły do „dwunastki”, wyczuwam coś przełomowego: nowe spojrzenie na muzykę, mniej skupione na jej historii, bardziej na przyszłości.
ϟ
ϟϟϟ
ϟ
12. JONATHAN BOULET – GUBBA
Zadebiutował w 2009 roku – był indie-chłopcem z gitarą i grzywką, nie tak znowu bardzo różnym od Vance’a Joya czy Matta Corby’ego. Pierwsza poważna zmiana przyszła wraz z kolejnym albumem. Na świetnym We Keep The Beat, Found The Sound, See The Need, Start The Heart Boulet odważnie mieszał swe pop-rockowe korzenie z inspiracjami karaibskimi czy afrykańskimi. Głód dźwięków świata zaprowadził go za morze – do Berlina. Tam, zdystansowany od swej australijskiej kariery, postanowił rozmontować popowy szkielet poprzednich albumów, zastępując go ścianą gitar i falami przesterów. Choć kosztowało go to rozstanie z wytwórnią Modular Records, to Gubba była tego warta. Kolekcja zarysowanych z rozmachem rockowych hymnów udowodniła, że Boulet nie tylko ma ucho do melodii, jak chce potrafi też ostro przywalić, a jego talent lśni jasno niezależnie od tego, jaką oprawę akurat dla niego wybierze.
ϟ
11. BROODS – EVERGREEN
Rodzeństwo Georgia i Caleb Nott wydali swój pierwszy singiel „Bridges” w październiku 2013 roku. W ciągu tygodnia został on odtworzony przez internautów ponad 200 000 razy i tym samym Broods zostali namaszczeni na kolejnych po Lorde nowozelandzkich debiutantów, którzy podbiją świat. I rzeczywiście: już w dwa miesiące później kontrakty płytowe zaoferowały im Columbia Records w USA i Polydor w Europie, a ich znajomy z dawnych czasów Joel Little – ten sam, który stał za sukcesem Heroin Lorde – objął funkcję producenta pierwszego longplaya Broods. Evergreen przypomina nieco debiut The Naked and Famous z 2010 roku. Jedenaście synth-popowych kompozycji silnie opartych na hip-hopowo brzmiącej sekcji rytmicznej wyraża ten sam stan emocjonalny: właściwą młodości mieszankę ekscytacji i niepewności, brawury i melancholii.
ϟ
10. TINY RUINS – BRIGHTLY PAINTED ONE
Obiecujących singer-songwriterskich płyt co roku pojawia się wiele. By wyróżnić się spośród nich potrzeba nie lada umiejętności: trzeba świetnie śpiewać, pisać błyskotliwe melodie, poruszające teksty. Nic dziwnego, że większość tych nastrojowych wydawnictw okazuje się po prostu nieznośnie nudna. Wydaje się jednak, że Brightly Painted One jest tym niemal mitycznym balladowym albumem, który przyciągając uwagę na samym początku, utrzymuje ją do samego końca. Drugiego longplaya Tiny Ruins (początkowo solowy projekt Hollie Fullbrook, od niedawna wzbogacony o basistę Cassa Basila i perkusistę Alexandra Freera), przywodzącego na myśl brytyjski folk revival z końca lat 60., ze swymi uroczo staroświeckimi tekstami, w żadnej mierze nie da się uznać za album współczesny. Ale jako zestaw jednych z najpiękniejszych kompozycji 2014 roku może okazać się ponadczasowy.
ϟ
9. BLANK REALM – GRASSED IN
Z rockowymi płytami określanymi jako „lo-fi” często mam problem – ich surowość zdaje się niejednokrotnie wynikać nie z formalnego założenia, lecz braku umiejętności, a sytuacji nie ratują i wplecione w gąszcz poślednich dźwięków trywialne melodie. Podobnym nagraniem na początku może wydawać się i Grassed Inn. Błąd popełniłby jednak ten, kto, kierując się pierwszym wrażeniem, nie dałby tej płycie drugiej szansy. Artrockowy bałagan pełen pozornie nietrafionych i przypadkowych nut, staje się wewnętrznie logiczny, kiedy dostrzegamy, że piosenki Blank Realm budowane są na kilku poziomach. Każdy z nich może odwoływać się do skrajnie różnych kręgów gitarowego uniwersum – w „Bell Tower” Kurt Cobain pobrzmiewa obok Lou Reeda, a „Baby Closes The Door” czerpie tak z Iggy’ego Popa, jak z Suicide. Kolejne frazy walczą ze sobą, wzajemnie się niwelują i to właśnie to napięcie, ta nieuładzona energia sprawia, że wpada się w Grassed Inn coraz głębiej.
ϟ
8. THE HARPOONS – FALLING FOR YOU
Falling For You składa hołd historii soulu i rhytm and bluesa: „Ring Ring” przywołuje rytmy w stylu Atlantic Records, w „Easy” pobrzmiewają echa Fugees z przełomu wieków, a „Don’t Say My Name” puszcza oko do Justina Timberlake’a i Beyonce. The Harpoons posługują się w dodatku klasycznym instrumentarium – znajdziemy tu fortepian, dęciaki, bas, sekcję rytmiczną – tylko w niektórych piosenkach (np. kapitalnych „Can We Work This Out” i „Unforgettable”) wzbogaconym o elektronikę. Zespół z Melbourne instrumentami posługuje się jednak strategicznie, dając im głos tylko tam, gdzie są one rzeczywiście potrzebne. Dzięki temu w aranżacji jest więcej przestrzeni, powietrza, a dźwięki wybrzmiewają bardziej. To minimalistyczne r&b, które początkowo wydaje się niedokończonym szkicem, nabiera wyrafinowanej elegancji. The Harpoons udowadniają, że piosenki o miłości wcale nie muszą być banalne.
ϟ
7. DIE! DIE! DIE! – S W I M
Piąty album noise-popowego tercetu Die! Die! Die! wydaje się nie mieć nic wspólnego z dziedzictwem muzycznym ich rodzinnego Dunedin. Połączenie post-punku, math rocka i shoe gaze’u, który serwuje grupa przewodzona przez Andrew Wilsona, w niczym nie przypomina sławnego dorobku labetu Flying Nun. Dlaczego więc jeszcze niedawno wydawali pod jego skrzydłami? Oczywiście, grają bez porównania ostrzej niż The Verlaines czy The Clean, jednak z klasykami Dunedin Sound łączy ich podobna wrażliwość melodyczna – pod warstwami chaotycznych, wydawałoby się, gitar, zawrotnie szybkiej perkusji, wykrzyczanych tekstów, znajdziemy zestaw naprawdę świetnych melodii. S W I M jest wynikiem uzupełniania się tych dwóch muzycznych porządków – spontanicznej ekspresji i logicznie prowadzonej opowieści. W efekcie płyta urzeka podwójnie: jest nastoletnio intensywna i dojrzale skuteczna jednocześnie.
ϟ
6. COLLARBONES – RETURN
Collarbones to zespół na miarę swoich czasów. Pochodzący z Sydney wokalista i mieszkający w Adelaide producent poznali się przez internet i nie spotykając się nawet raz twarzą w twarz stworzyli grupę, która od siedmiu lat znajduje się w czołówce najciekawszych muzycznych zjawisk Australii. Choć można by pewne elementy produkcji Travisa Cooka zestawiać z ich odpowiednikami z historii muzyki elektronicznej, a genezy drżącego wokalu Marcusa Whale’a szukać w tradycji urban music i r&b, to Collarbones brzmią jednak głównie jak… Collarbones. Return nie mogłoby powstać wcześniej – to brzmienie ultranowoczesne, budujące nieregularne rytmicznie konstrukcje, zgrzytające nieoczywistymi zestawieniami dźwięków. Narzędzia, którymi się posługują jeszcze kilka lat temu byłyby ciekawostką – dla nich sample i loopy, echa i beaty są środowiskiem tak naturalnym, że stają się transparentne. Return to nie tylko szczytowe osiągnięcie w karierze Collarbones, ale i jedna z najbardziej innowacyjnych płyt, jakie ostatnio słyszałem.
ϟ
5. HTRK – PSYCHIC 9-5 CLUB
Tematy HTRK się nie zmieniły, wciąż są bardzo szerokie, wręcz ostateczne. Podobnie jak na krążku Work (Work, Work) mówią o pracy – marnotrawieniu czasu na mechaniczne powtarzanie bezproduktywnych ruchów, straconej bezpowrotnie energii. Wspominają o śmierci – stracie, która dla zespołu jest tak osobista (Psychic 9-5 Club to pierwsza płyta nagrana po samobójczej śmierci trzeciego członka grupy, Seana Stewarta), jak i już przepracowana. Poruszają i najpopularniejszy w popkulturze archetyp miłości, przybierającej tu formę seksualnego napięcia i erotycznego rozedrgania. Żadna z historii nie jest opowiedziana wprost, ich istnienie raczej wyczuwamy pod powierzchnią sennej melorecytacji Jonnine Standish, której mgliste wokale podkreślone zostały minimalistyczną, precyzyjną produkcją, odtwarzanymi bez końca oszczędnymi samplami. Psychic 9-5 Club zdaje się być współczesną inkarnacją trip-hopu – jednak do emocjonalności bliskiej Massive Attack czy Portishead dochodzi własnymi ścieżkami.
ϟ
4. TOTAL CONTROL – TYPICAL SYSTEM
Członkowie Total Control doświadczenie zdobywali w hardcore’owych, rock’n’rollowych i EDM’owych składach. Nic więc dziwnego, że ich płyta eklektycznie miesza ze sobą stylistyki, kawałki New Wave’owe przeplatając tymi inspirowanymi krautrockiem. Klamrą, która spina cały ten barwny melanż jest eksploracja post-punkowego krajobrazu. Łatwo ulec wrażeniu, że to ledwie intelektualna zabawa z konwencją – poza czysto muzycznymi odniesieniami, gęsto tu od interdyscyplinarnych referencji (wśród cytowanych autorów znajdziemy choćby amerykańskiego prozaika Henry’ego Millera czy australijskiego poetę Johna Forbesa) i lingwistycznych gier. I choć jasne jest, że komunikat zbudowany został z atencją, dla Total Control ważne jest nie tylko jak, ale przede wszystkim co mówią. Typical System to nie tylko stylizacja – to antykonformistyczny manifest, który w przebrzmiały punkowy sztafaż wpisuje radykalny komentarz do współczesności.
ϟ
3. LOWLAKES – ICEBERG NERVES
Debiut pochodzącego z Alice Springs zespołu to konfrontacja momentów jasnych i ciemnych; budowanie akustycznych przestrzeni i mgnienia klaustrofobicznej izolacji. Lowlakes na swoim pierwszym longplayu składają hołd eterycznej melancholii klasyków z Talk Talk, Slowdive czy Radiohead na czele, jednocześnie stając w pierwszym rzędzie odnawiających shoegaze’ową estetykę grup takich jak Yeasayer, Wild Beasts i Bear In Heaven. Do tych ostatnich nawiązuje jeden z największych atutów płyty – głęboki wokal Toma Snowdona, który odbija się echem na tle dudniących aranży kontrapunktowanych migoczącymi klawiszowymi i gitarowymi pasażami. Iceberg Nerves to jednak nie tylko gąszcz splecionych ze sobą dźwięków, ale i kapitalne single – takie jak gotowe do podboju radiowych fal „Cold Company” czy „Newborn”, swymi orientalnymi inspiracjami przypominające „Mad About You” Stinga.
ϟ
2. CHET FAKER – BUILT ON GLASS
Tegoroczny album Nicka Murphy’ego był niespodzianką. Jeden z najbardziej obiecujących debiutantów 2012 roku, uwodzący podlaną r&b i soulem elektroniką, dwa razy wyrzucał swój pierwszy longplay do kosza zanim uznał, że jest gotowy, by pokazać go światu. Built On Glass – przynajmniej w połowie – nie jest tym, czego po Checie Fakerze można by się spodziewać. Strona A płyty brzmi znajomo. Otwiera ją Fender Rhodes i miękkie wokale w „Release Your Problems”. „Talk Is Cheap” i „Melt” wprowadzają typowe dla Fakera poszatkowane bity i sample, a „Gold” serwuje sensualny noir rhytm and blues. Jednak już „No Advice” jest zapowiedzią innego oblicza australijskiego balladzisty. Strona B to dłuższe, bardziej ryzykowne kompozycje, eksponujące szerokie muzyczne horyzonty i klubowe, ambientowe czy jazzowe inspiracje Cheta. Built On Glass z miejsca stał się klasykiem nowej australijskiej elektroniki lub też, jak lubią nazywać ten nurt transatlantyccy krytycy, the Australian sound.
ϟ
1. SEEKAE – THE WORRY
O tym, że Seekae będą tegorocznymi czempionami, byłem przekonany od razu – już wtedy, kiedy pierwszy raz usłyszałem The Worry. Nowy album grupy z Sydney to brzmienie absolutnie świeże, niepodobne do żadnego innego wydanego w ostatnich latach nagrania. Jednocześnie jednak – co zabawne – czerpiące pełnymi garściami ze wszystkiego, co dzieje się dookoła. Znajdziemy tu elementy znane z house’u i garage, techno i post-dubstepu, hip-hopu, nawet indie i neofolku. Każda z ich gatunkowych cech w nowym kontekście stała się jednak zaledwie nicią, z której Seekae wypletli swoje własne mroczne brzmienie. Mocno zakorzenione w obecnej dekadzie The Worry tworzy zupełnie nowe struktury – złożone, a jednocześnie lekkie nawarstwienia, pełne niespodziewanych zwrotów rytmicznych i nagłych stylistycznych wolt. Obudowują one głęboki, ciemny wokal Alexa Camerona – i to właśnie wyśpiewywane przez niego chłodne, niespieszne melodie zostają w pamięci jeszcze dłużej niż formalna klasa zespołu. Muzyczna opowieść, którą snuje The Worry, pełna jest mroku, ale przyszłość zespołu jest bez wątpienia jasna.
ϟ
PODSUMOWANIE ROKU 2013
PODSUMOWANIE ROKU 2012
ϟϟϟ
Więcej muzyki z Australii i Nowej Zelandii w programie Siódmy Kontynent w każdą niedzielę o godzinie 19:00 na antenie Radia LUZ.
Siódmy Kontynent powstaje pod patronatem ambasad Australii i Nowej Zelandii.
by: Kuba Żary 2015
12 stycznia, 2015 → 0:02
[…] Więcej o Built On Glass i innych moich ulubionych australijskich i nowozelandzkich płytach 2014 roku możecie przeczytać tutaj. […]