Letni pałac pokazano po raz pierwszy w 2006 roku na festiwalu w Cannes – bez zgody chińskich władz, za co reżysera ukarano pięcioletnim zakazem kręcenia filmów w kraju. Cenzurze nie spodobała się nie tylko śmiała erotyka, ale przede wszystkim sceny ukazujące zamieszki na Placu Tiananmen. W lipcu film został zaprezentowany na Brave Festivalu we Wrocławiu w ramach retrospektywy Lou Ye. Kwestia oceny filmu pojawiała się w wielu relacjach z imprezy. Barbara Lekarczyk-Cisek na portalu kulturaonline.pl uznała za niewiarygodną historię głównej bohaterki, która sypia z kim popadnie, a jednocześnie wmawia nam, że jest romantyczką. Jakub Socha na stronie dwutygodnik.com stwierdził, że niewiele widział w kinie równie irytujących postaci, niewiele równie intrygujących, niewiele też równie podobnych do Emmy Bovary, co świadczy tylko o tym, że Ye udało się stworzyć film prawdziwie uniwersalny. Poniżej publikujemy recenzję filmu autorstwa Anny Olszewskiej-Konopy.
Yu Hong ma za sobą jakieś formacyjne doświadczenia: był już pierwszy bunt i decyzja o wyjeździe, pierwszy seks i uczciwie budowana bliskość, były też pierwsze rozterki i rozczarowania. Coś zostało nazwane, coś innego doświadczone, jeszcze coś odrzucone. To jednak nie to. Spotykając Zu Wei w tym szalonym studenckim czasie (nadmiar i niemożność jego przetworzenia ukazane są poprzez poruszone kadry i scenografię), Yu Hong odkryje w sobie pękniecie i wszystko co z tej szczeliny wyziera: tęsknoty, lęki, pragnienia, konflikty, zawieszenia. Dotrze do takiej części siebie, której nie zna lub może której zdecydowała się nie przyglądać. Stanie się to za sprawą wejścia w „niewyjściowe ciuchy” – nie te z rodzinnych zdjęć, lecz takie, w których w sobotni poranek sprząta się toaletę. Przedinicjacyjna bliskość, właściwa dzieciństwu, w którym wiele się odczuwa, ale niewiele jeszcze wie o świecie, sprawia, że czujesz się jak w domu. Taka wrażliwość, później zarzucana dla wiedzy i okrzesania, ma swoją cenę, której spłaty nie sposób odroczyć.
Relacja pomiędzy bohaterami może się wydawać dziwna, niewiarygodna, wydumana. Pachnie symbiozą, mimo iż w bohaterach tyle gotującego się egotyzmu. Osobowość głównej bohaterki przesiąkła studencką fascynacją Zu Wei. Proces zawłaszczenia, czy też bezgranicznego oddania, obserwujemy najostrzej w zwolnionych scenach, gdy na pograniczu jawy i snu układa swe ciało na dnie zaniedbanego basenu. Depersonalizacja i naruszenie struktury „ja” jest dotkliwą konsekwencją wejścia w relacje bez granic i bez najmniejszego wentyla bezpieczeństwa. Bohaterka zlewa się ze swoim obiektem, dramatycznie uzależnia się od niego. Emocje podgrzane do granic zmąciły obraz rzeczywistości i stały się trwałą konstrukcją percepcyjną. To jednak bezpieczny wariant ucieleśnienia swoich pragnień – Zu Wei kumuluje w sobie jej pragnienia i pozoruje dostęp do nich, a tym samym zwalnia z odpowiedzialności za decyzje i, paradoksalnie, koi lęk przed samostanowieniem.
Osoby z symbiotycznie zorganizowaną osobowością mają ograniczony dostęp do własnego „ja” i spójnego z nim działania – może to się przejawiać, jak w przypadku bohaterki, brakiem odczuwania własnego realnego położenia czy niemożnością odczucia cielesnych i zmysłowych doświadczeń. Nie miałam nic lepszego, więc poszłam z tym oto… – powie lata po spotkaniu Zu Wei o przygodnym, namiętnym doświadczeniu seksualnym z kimś obcym. Żeby jednak symbioza mogła trwać, musi być na nią choćby ciche przyzwolenie z drugiej strony.
Najbardziej pociągająca w doświadczaniu siebie jest pierwotna potrzeba zlania się z drugą osoba. Gwarantuje ona dotarcie do najczarniejszych kawałków swej duszy, które kłują i uwierają, kierują w stronę destrukcji. W opowieści o relacji bohaterów jest wiele scen, kiedy krzywdzą się oni w nadziei, że druga strona zniesie tę wrogość i ukoi rozedrganą połówkę. Integracja, której pragną, nigdy nie następuje, bo nie może nastąpić. Zbyt wiele dzieje się w wyobrażeniach, zbyt mało i zbyt impulsywnie zostaje przeżyte wspólnie. Reszta jest na kredyt z wysokimi odsetkami. Bankructwo jest nieuchronne.
Śmiałe sceny erotyczne nie są obliczone na skandal, nie mają też przełamywać fantazmatu o bezcielesnej jedności dusz, ich funkcja jest bardzo instrumentalna, wręcz brutalna. To sposób, w jaki kochankowie dobijają się do siebie i w jaki zabijają w sobie manekina, którą to rolę od niechcenia grają w swoim własnym życiu. Niszczą siebie, jakich znają. Lou Ye ciekawie pokazuje zamieszki na Placu Tiananmen – ponad wierne historyczne odwzorowanie stawia doświadczenie osobiste: podniecenie hecą i rozróbą, wejście w tłum, nieposiadania niczego do stracenia. Dziejowe wydarzenia są prywatne, polityczny wydźwięk nadaje im dopiero społeczna percepcja i bolesne doświadczenie konsekwencji. Nie mają w sobie ni krztyny bohaterskości i politycznej kalkulacji – ten krwawy czas po prostu im się przydarza.
Reżyser boleśnie przedłuża perspektywę czasową, nie chce pozostawić historii w tym zbyt głośnym dla ucha forte. Prowadzi, a właściwie powłóczy oszołomionego widza przez allegro ma non troppo z wieczną nadzieja na ponowne forte w emocjach bohaterów. Niestety, bohaterom pozostaje już tylko powolne wykrwawianie się, życie wspomnieniami i zaklinanie rzeczywistości, a wyczekiwany latami realny dotyk i obecność nie mogą podołać iluzjom, którymi zaklęci w symbiozie bohaterowie karmili samych siebie. Letni pałac to film o sztuce spadania albo i o spadaniu bez żadnej sztuki – po prostu – na łeb, na szyję.
by: Anna Olszewska-Konopa 2016
Popstery Letniego Pałacu: Popster 136, Popster 140.
Posted on 2016/07/26
0